// Naszym zdaniem / Roczniki 70 i 80 - czy nasi rodzice mniej nas kochali?

Naszym zdaniem

relacje damsko-męskie
Roczniki 70 i 80 - czy nasi rodzice mniej nas kochali?

Podobnych tekstów od jakiegoś czasu pojawiło się całe mnóstwo. Tekstów, czy całych niemal rozpraw o tym, że my, roczniki 70-te, 80-te i wcześniejsze byliśmy i jesteśmy bardziej zahartowani. I ogólnie o tym, że dzisiejsze dzieciaki to wychuchane "aniołki". Ale cóż, tak właśnie jest. Nas obowiązywały zasady, których nie normowało prawo tylko granica podwórka. Tą granicą na ogół była ulica. Po drugiej stronie szosy, byli "ONI", dzieciaki z sąsiedniego podwórka. Wróg wtedy prawie śmiertelny. Wtedy. Teraz są to często nasi przyjaciele, współpracownicy i dobrzy znajomi z dzieciństwa. Nikt na nikogo nie donosił na milicję, czy później na policję. Nikt. Wszystko załatwiało się samemu. Nie robiono żadnego zamieszania z podbitego oka, czy kilku siniaków na ciele. Ojcowie byli wręcz dumni z każdego zadrapania czy lima pod okiem u swoich synów. Zdawali sobie sprawę, że tak musi być, aby chłopak był chłopakiem, a później mężczyzną...
Tak było...
Nie mieliśmy opiekunek. Na całym osiedlu były może dwa komputery marki ZX Spectrum. Czasami całą bandą szlo się do szczęśliwego posiadacza tego urządzenia i za obopólna zgodą wszystkich rodziców spędzaliśmy kilka godzin na graniu w gry, które wtedy wydawały nam się czymś, co teraz nazywa się "jakiś inny Matrix"...
Tak było...

 


Największą karą był "szlaban". "Nie wyjdziesz z domu przez tydzień", brzmiało prawie jak dożywocie... Oglądało się wtedy swoich przyjaciół z okna i ukradkiem ocierało łzy...
Gdy strasznie się narozrabiało w szkole lub w połowie pierwszego semestru w dzienniczku były same " pały", nikt nie tłumaczył tego jakimś dys- coś tam, nikt nie ciągał na rozmowy z psychologiem. Rzadko kiedy starzy kombinowali jakieś korepetycje. W domu ojciec potrafił tak zmotywować do roboty i nauki, że efekty były niemal natychmiastowe. Nikt się nikomu nie skarżył... Nie do pomyślenia było donieść na ojca za to "motywowanie" na MO...
Tak było...
Rozbite kolana, okładaliśmy "babką", wiedzieliśmy co robić gdy ktoś z nas skaleczył się dość poważnie. Wiedzieliśmy jak zablokować krwawienie... Ganialiśmy po naszym podwórku z "finkami" i innymi ostrymi narzędziami. Nikt nikogo nie zabił... Wyprawa na "szaber" lub "pachtę" organizowana była z takim przejęciem, jakbyśmy szli co najmniej do Mordoru...
Gdy telewizja pokazała "Krzyżaków", przez tydzień, po lekcjach naparzaliśmy się kijami... Setki "Drewnianych Grunwaldów", później były "drewniane miecze laserowe"... Chyba, że ktoś gdzieś znalazł jakąś stara świetlówkę... Nikt nie zginął, nikt nie płakał nad spuchniętymi palcami i dziesiątkami siniaków...
Kochaliśmy się często w tych samych dziewczynach... Nikt nie skakał z okna wskutek nieszczęśliwej miłości...
Wiedzieliśmy, gdzie są wszyscy nasi przyjaciele... Zewsząd rozlegało się darcie młodych gardeł "Maaaaamoooo! Rzuć mi picie...!!!!" I w drugą stronę krzyk matki z okna lub balkonu do swojej pociechy, która na pierwszy rzut oka wyglądała jakby dopiero co wróciła z frontu wschodniego: "Do domuuu, Obiad...!"
Tak było...

Nie siedzieliśmy przed telewizorami. Czasami pozwolona nam obejrzeć w sobotę wieczorem jakiś western, czy wojenny... „Czterej pancerni” ... Przypisane role, ty będziesz Gustlikiem, on Grigorijem, ty Jankiem, ja Olgierdem, a ty Szarikiem... I było świetnie...
Tak było...
Mieliśmy szacunek do dorosłych, nauczycieli. Znaliśmy znaczenia słowa „dyscyplina”, „konsekwencja”... Nie były nam obce zwroty: "proszę", "przepraszam", "dziękuję"... 
Oczywiście wszędzie zdarzali się osobnicy nie do końca rozumiejący to wszystko. Rozpaczali nad każdym drobnym zadrapaniem, siniakiem... Bawili się tylko z mamą lub tatą... Nie wychodzili do nas oblepionych całodziennym brudem, i sercami pełnymi ekscytacji z mijającego dnia "bachorów". Donosili nauczycielom, rodzicom... Wszędzie takie dzieciaki były..

Nikt nie znał pojęcia "bezstresowe wychowanie". My nie mieliśmy stresów...
Podejrzewam , że to te wszystkie wtedy "wychuchane maminsynki" wpadły w dorosłym życiu na pomysł trzymania dzieci pod kloszem. I mało tego, zrobiono z tego prawo, które obowiązuje.
Dobrze, że stało się to dopiero gdy byłem już dorosły. Inaczej wychowywałbym się w rodzinie zastępczej, domu dziecka lub jeszcze bardziej smutnej rzeczywistości.Bo jakiś pseudo inteligent stwierdziłby, że świat w którym się wychowuję to jakaś skrajna patologia... Moich rodziców zamknęli by w jakimś więzieniu za maltretowanie i niespełnianie obowiązków rodzicielskich lub jakieś  jeszcze bardziej nieprawdopodobne bzdury... Stałbym się społecznym inwalidą, nie przystosowanym absolutnie do życia wśród ludzi...

Bo trzeba znać zasady. Bardzo proste zasady, poznane w wieku 7 lub 8 lat...
Nam rocznikom 70 - tym i okolicznym nic już nie grozi, ale o obecnych nastolatków nie ukrywam, ale trochę się martwię...
Powodzenia, Młodzieży.... Mrugnięcie

BN

 

Lubisz ten materiał? Podziel się nim ze znajomymi:

Podobne artykuły

Odwiedź nas na Facebooku